Wątpię by wpis ten doczekał się corocznych aktualizacji jak moja własna pielęgnacja (której aktualny opis znajdziecie TUTAJ), ale ogólnie to od dawna już chciałam podzielić się z Wami moim punktem widzenia na pielęgnację męskiej cery.
Powszechnie dostępne, tanie i dobre sera kwasowe z drogerii były dla mojej cery prawdziwym przełomem. Dzięki nim (i kwasowym tonikom) mogłam do woli testować kremy w poszukiwaniu tego najlżejszego, najlepiej nawilżającego czy matującego i nie martwić się o to czy wypryski pozostaną w ryzach. Obecnie tego typu produktów już nie używam, bo 90% moich potrzeb zaspokaja codzienne używanie kremu z retinaldehydem (retinalem), ale jest to grupa najczęściej polecana przeze mnie każdemu, kto ma problemy z ułożeniem sobie planu pielęgnacji cery problematycznej. Więc ułatwiam życie sobie i Wam tworząc niniejszym bazę łatwo dostępnych ser z kwasami!
Retinaldehyd czy ogólnie retinoidy to taka cegiełka w pielęgnacji przeciwstarzeniowej, o której mówiłam do tej pory stosunkowo mało. Głównie dlatego, że brakowało mi tu własnego doświadczenia. W maju zeszłego roku wreszcie ten krok wprowadziłam i teraz planuję wracać do tematu kilkukrotnie, na różne sposoby.
Redukowanie zapasów kosmetyków „niekupionych” (prezentów od bliskich, przywiezionych z wydarzeń, otrzymanych od marek i tak dalej) poszło mi tak dobrze, że dziś znowu wróciłam na znane mi wody i większość stanowią tu produkty, które kupiłam dla siebie sama. Jestem z tego powodu super zadowolona i mam nadzieję, że ten stan się utrzyma, bo zdecydowaną większość ról na liście ulubieńców mam już obsadzoną i testowanie nowości po prostu nie sprawia mi takiej frajdy jak kiedyś. Tym niemniej jest ich tu trochę, więc zapraszam do lektury!
Kilka miesięcy temu dostałam od agencji marketingowej propozycję przetestowania kilku kosmetyków różnych marek. O części z nich nigdy wcześniej nie słyszałam, ale pozostałych kilka znałam na tyle dobrze, że spodziewając się fajnych produktów wyraziłam zgodę na przesłanie mi takiej paczki. I tym oto sposobem w moje ręce wpadły dwa kosmetyki dotąd nieznanej mi marki Peel Mission, a konkretnie ich Terapeutyczny tonik kwasowy oraz Przeciwzmarszczkowy i ujędrniający krem. Oczywiście żadna recenzja czy inna pozytywna opinia nie była wymogiem, bo na taką paczkę po prostu bym się nie zgodziła.
Po ostatnim wpisie
pozostajemy w temacie trądziku i tym razem chciałabym skupić się na
pielęgnacyjnej stronie walki z tą przypadłością. Jak wiecie z całej mojej
„serii trądzikowej” jest bardzo wiele rzeczy, które możemy wypróbować:
Jak spakować kosmetyczkę na urlop? Jeśli wybieramy się na wakacje, większość z nas nie chce pewnie zabierać ze sobą całej łazienki, a jeśli planujemy niskobudżetową podróż samolotem to możemy nawet nie mieć wyboru...
Jak wiecie, przez długi czas podstawą mojej pielęgnacji cery były kremy mikrozłuszczające. Na etapie doprowadzania jej do porządku po latach idiotycznej drogeryjnej pielęgnacji kremy z niewielkimi stężeniami kwasów do codziennego stosowania były dla mnie jak manna z nieba. Na początku stosowałam tego rodzaju kosmetyli na całą twarz, ale szybko okazało się, że stan skóry na policzkach poprawił się o milion procent od samego złagodzenia pielęgnacji oraz regularnych peelingów i maseczek. Wobec tego przestawiłam się na mikrozłuszczanie tylko w strefie T i cera poprawiała się dosłownie w oczach: non-stop „wysypana” broda i czoło stały się praktycznie stuprocentowo zdrowe, pory zwęziły się, produkcja sebum zmalała (oczywiście nie do zera). Tak wiele potrafią zrobić dla naszej cery umiejętnie dobrane kremy mikrozłuszczające.
Nie wrzuciłam chyba nigdy takiego tekstu na bloga, ale w
sumie zużyłam w zeszłym miesiącu wyjątkowo dużo produktów, które nie są na tyle
przełomowe by zasłużyć na osobne wpisy czy recenzje, a zarazem na tyle fajne by
o nich chociaż wspomnieć i na szybko Wam polecić (lub rzadziej: odradzić) :)
Oto druga część artykułu na temat łojotoku, będącego elementem mojej „trądzikowej” serii. Jeśli nie czytaliście wcześniejszych odcinków, gorąco polecam!
To jest dopiero mały dziwak. Jestem pod dużym wrażeniem.
Krem do skóry trądzikowej Cera+ Solutions wygrałam w grudniu 2015 (!!!) roku w konkursie na blogu Italiany. W moich zapasach każdy kosmetyk ma swój czas, a ponieważ ten trafił do mnie świeżo po jakichś zakupach – swoje musiał odczekać... Ale przyszła i kolej na niego, więc zapraszam na recenzję. Uprzedzam, dziś będzie gawędziarsko.
Po otrzymaniu kremu przejrzałam pobieżnie jego skład, dałam mu swoją „okejkę” i wrzuciłam do pudła z zapasami. Kiedy nadeszła jego szansa wykazania się, po prostu go stamtąd wyciągnęłam i wprowadziłam w miejsce stosowanego wówczas → kremu aktywnie redukującego niedoskonałości Iwostin Purritin, czyli w miejsce kosmetyku służącego do tak zwanego → mikrozłuszczania. Jak wiecie, codzienne używanie produktów z niewielkimi stężeniami → kwasów to jeden z filarów mojej pielęgnacji: ten odpowiedzialny za trzymanie mojej tłustej i skłonnej do zanieczyszczania strefy T w ryzach.
I jakkolwiek krem ten okazał się milion razy skuteczniejszy niż na przykład wspomniane wcześniej produkty Purritin (→ żel redukujący zmiany potrądzikowe i → krem), to był mimo wszystko trochę mniej efektywny niż, powiedzmy, → Effaclar Duo[+], który dawał u mnie spektakularne efekty.
Tak więc w ciągu ostatnich tygodni kleciłam już w głowie recenzję, w której planowałam polecić krem Cera+ jako tanią alternatywę dla dość kosztownych Effaclarów czy chociażby → Avene Triacneal. Planowałam napisać, że może nie jest aż tak skuteczny jak one, ale kosztuje ułamek ich ceny i w połączeniu z jakimiś fajnymi kosmetykami (na przykład serum Mezo Bielendy albo tonikiem z kwasem migdałowym Norel) można spodziewać się naprawdę sympatycznych rezultatów.
Korzystając z ładnego słońca zaczęłam robić zdjęcia do dzisiejszego posta i... zdębiałam. W tym kremie nie ma ani ułamka procenta kwasu (ani retinoidu ani innych z ulubionych przeze mnie substancji mikrozłuszczających czy w ogóle regulujących). Co zatem mamy?
Producent na opakowaniu chwali się trzema składnikami: kompleksem Poliplant, aktywną formą cynku i ekstraktem z drożdży. Natomiast pełne INCI prezentuje się tak:
Z wrodzoną sobie błyskotliwością zakładam, że nazwa poli-plant oznaczać musi właśnie ogrom roślinnych wyciągów, które rzucają się w oczy jako pierwsze. Aż miło popatrzeć, prawda? Dodatkowo mamy wysoko bardzo cenny, przeciwzapalny i rozjaśniający przebarwienia niacynamid (witaminę B3), sporo nawilżaczy, działający przeciwzapalnie Sodium Palmitoyl Proline, kofeinę, biotynę, witaminę E, alantoinę... No i oczywiście ekstrakt z drożdży i glukonian cynku. Szkoda, że jednym z konserwantów jest DMDM Hydantoin, ale jest go tu mało i aktualnie używam tylko jednego produktu zawierającego go, więc liczę na to, że wielkiej krzywdy sobie tym nie robię.
Tlenek cynku możecie znać jako składnik kremów przeciwsłonecznych (filtr fizyczny), podkładów mineralnych (funkcja rozjaśniająca i lecznicza) oraz w podsuszających maściach/pastach cynkowych popularnie stosowanych punktowo na niedoskonałości. Zgaduję więc, że pewnie większość z Was widzi jego skuteczność, ale też zna jego czasem dość mocno wysuszające działanie.
Tego w kremie do skóry trądzikowej Cera+ Solutions bynajmniej nie zauważyłam, a warto zauważyć, że wspomniany glukonian cynku stoi w składzie dość wysoko. O ile początkowo parę razy zdarzyło mi się nałożyć gdzieś krem grubszą warstwą i zauważyć później w tym miejscu białawy osad, o tyle nigdy mnie nie wysuszył i w przeciwieństwie do dotychczas recenzowanych przeze mnie → kremów przeciwzłuszczającychmogłam z powodzeniem stosować go na całą twarz, łącznie z moimi suchymi policzkami. W przypadku Effaclaru (o Iwostinach i, tfu tfu, Triacnealu nie wspominając) było to nie do pomyślenia: skóra prędzej czy później stawała się podrażniona, sucha i łuszcząca. Tu nawet okresowo codzienne stosowanie nigdy do tego nie doprowadziło. Dla porządku wspomnę, że w tych momentach stosowałam ten krem tylko na noc, a rano potrzebowałam zwykle nieco większego nawilżenia i sięgałam po mój ulubiony → Eveline New Hyaluron Drugiej Generacji 60+.
Dobra, Ania, czyli co właściwie chcesz nam powiedzieć?
Chcę powiedzieć Wam, że jestem tym produktem niebywale zaskoczona. W moim odczuciu jest to krem, który opierając się na samych wyciągach roślinnych i cynku bardzo porządnie radzi sobie z tłustą, skłonną do zapychania się cerą.
W przypadku mocnych problemów trądzikowych solo z pewnością okaże się za słaby... ale może okazać się fajnym elementem pielęgnacji złożonej z kilku innych, także silniej działających kosmetyków.
Komu więc poleciłabym krem do skóry trądzikowej Cera+ Solutions?
posiadaczkom cery tłustej, ale bez zmian zapalnych: myślę, że zwłaszcza w połączeniu z dobrze przemyślaną resztą pielęgnacji i piciem → wierzbownicy drobnokwiatowej może dać naprawdę fajne rezultaty;
posiadaczkom cer problematycznych, ale zarazem wrażliwych. Co prawda, tyle wyciągów roślinnych zawsze stwarza ryzyko uczulenia (jako totalny wrażliwiec znam ten ból!), ale zasadniczo skład kremu jest pozbawiony agresywnych substancji czynnych i może stanowić świetną alternatywę dla tych z nas, które każdy kwas podrażnia.
posiadaczkom cery mieszanej w stronę tłustej, którym budżet nie pozwala na zakup chociażby Effaclaru Duo[+] (cena bez promocji, stacjonarnie to około 55 zł/40 ml). Krem Cera+ Solutions (15 zł/50 ml), do tego na przykład tonik Bielenda albo Ziaja Liście Manuka oraz → delikatny żel do mycia twarzy i mamy... jakąś bazę, do której w miarę łowów na różnorakich promocjach możemy dokładać inne ciekawe produkty.
w podróż, kiedy zabieranie osobnego kremu na dzień, kremu na noc w strefę T i kremu na noc do policzków (jak to zwykle robię na przykład ja) staje się nieco kłopotliwe. Dla mnie minisłoiczek kremu Cera+ Solutions i minisłoiczek kremu nawilżającego Eveline załatwiły temat.
Podsumowując mogę spokojnie stwierdzić, że jest to ciekawy produkt i dobrze się u mnie sprawdził. Najpierw zaskoczył mnie swoim działaniem, a później składem. Umiem sobie wyobrazić wiele sytuacji, w których okazałby się trafionym elementem pielęgnacji, a Wy? Widzicie go u siebie czy potrzebujecie mocniejszych środków?
W zeszłym tygodniu zamieściłam na blogu krótką metryczkę
cery, z której dowiedziałyście się, że w codziennej pielęgnacji skupiam się na
przeciwstarzeniowym działaniu kosmetyków na moją skórę. Dziś pokażę Wam jak
obecnie wygląda to w praktyce, a jeżeli jesteście ciekawe moich starszych postów
na ten temat, zajrzyjcie tutaj:
Jeśli czytałyście też zebrane przeze mnie -> podstawy wiedzy na temat pielęgnacji anti-aging to wiecie, że za trzy najważniejsze oznaki
starzenia uważam migrację twarzy, nierówny koloryt cery oraz najpowszechniej
kojarzone ze starzeniem zmarszczki. Te ostatnie roboczo dzielę na wynikające z
migracji twarzy zmarszczki „grawitacyjne”, biorące się z odwodnienia „fine
lines” oraz spowodowane kurczeniem się mięśni zmarszczki mimiczne.
I tak naprawdę to w tej pigułce zamyka się całe działanie poszukiwane
przeze mnie w kosmetykach i zabiegach. Od mojej pielęgnacji oczekuję:
przeciwdziałaniu grawitacji,
walki z hiper- czy dyspigmentacją,
rozkurczania mięśni mimicznych,
odpowiedniego nawilżenia.
Dodatkowo warto wspomnieć, że każdy rodzaj zmarszczek
chętniej powstanie na skórze o małej gęstości, czyli o kiepskiej siatce
kolagenu i elastyny. Tak więc warto podejmować też takie kroki, które będą
chroniły je przed degradacją oraz – o tyle, o ile to możliwe – pobudzą ich
produkcję.
… PAL!
Z przeciwdziałaniem migracji twarzy sprawa jest prosta: kosmetykami
niewiele można tu zdziałać ;) Dlatego ja stawiam na masaże, a konkretnie na
prosty i szybki masaż znaleziony na kanale marki Shiseido, który podlinkuję w
przedostatniej części wpisu zatytułowanej „Zabiegi”. Wierzę, że wykonując go
codziennie (ale tak naprawdę codziennie, a docelowo wręcz częściej) ma on
szansę ujawnić swoje działanie – nawet jeśli byłoby ono bardzo delikatne.
W kwestii hiperpigmentacji (szczególnie tej, która ujawnia
się w starszym wieku) najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić dla swojej cery jest
nieopalanie się, zwłaszcza w solarium. Oczywiście ja idę o krok dalej i
dodatkowo przez cały rok używam kremów z filtrem: jesienią/zimą SPF 30, a
wiosną/latem SPF 50. Dodatkowo znanym składnikiem rozjaśniającym jest witamina
C, która hamuje działanie enzymu odpowiedzialnego za produkcję melaniny
(barwnika skóry). Dlatego substancja ta odgrywa w moim planie pielęgnacyjnym
ważną rolę.
Rozkurczanie mięśni mimicznych jest trudne, ale robię co w
mojej mocy, by odnieść na tym polu sukces. Jeśli znane jest Wam działanie
botoksu (czyli blokowanie złącza nerwowo-mięśniowego, które uniemożliwia
przekazanie sygnału do skurczu od mózgu do mięśnia) oraz jego niezaprzeczalna
skuteczność, to nikogo nie zdziwi fakt, że sposobu na odtworzenie go szukają wszelkie
możliwe koncerny. Różnego rodzaju peptydy mają dawać działanie podobne, ale
mniej totalne i oczywiście mniej trwałe. Na blogu wymieniałam już kilku
najpopularniejszych obecnie przedstawicieli, ale przypomnijmy ich: Syn-ake® (= tripeptide-3 = dipeptide diaminobutyroyl benzylamide diacetate), wagleryna (= Waglerin-1) czy argirelina (= acetyl hexapeptide-3 = acetyl hexapeptide-8).
Dodatkowo przy mięśniach mimicznych nie można zapominać o
delikatnym, ale regularnym masażu rozluźniającym przykurczone mięśnie. Tak jak
już wspominałam na blogu niejednokrotnie, moją małą zmorą są poziome zmarszczki
na czole, które masuję codziennie. Link do wykonywanego przeze mnie masażu
zamieszczam na koniec wpisu.
Mówiąc zaś o odpowiednim nawilżeniu, musimy uwzględnić niewysuszanie
skóry, nawadnianie odpowiednio dobranymi humektantami i zapewnianie jej
okluzji, która nie pozwoli wodzie uciec ze skóry, ale zarazem nie zapcha jej.
Tutaj kluczową sprawą będzie dobranie odpowiedniej metody i produktu do mycia
twarzy, właściwego toniku, serum czy kremu nawilżającego.
Z kolei gęstość skóry będzie zależała przynajmniej w części
od środków, o których już wspomniałam. Idealną grupą pomocnych nam w tym
substancji są retinoidy, które stosowane miejscowo pobudzają proliferację komórek
naskórka pogrubiając go oraz pobudzają syntezę i odkładanie się
glikozaminoglikanów w skórze. Glikozaminoglikany to takie wielkie cukrowe
cząsteczki, które stanowią budulec naszej skóry oraz chłonąc wodę utrzymują jej
jędrność. Najsłynniejszym przedstawicielem GAG jest na pewno dobrze Wam znany
kwas hialuronowy :)
Dodatkowo w utrzymaniu gęstości skóry pomogą nam filtry
przeciwsłoneczne, które chronią siatkę kolagenu i elastyny przed uszkodzeniem,
oraz witamina C, która pomaga im się odbudować. W walce z uszkodzeniami wspomoże
nas też armia przeciwutleniaczy (antyoksydantów) z witaminą E, koenzymem Q10,
kwasem liponowym, astaksantyną czy resweratrolem na czele. Na marginesie dodam,
że wielu dermatologów z którymi rozmawiałam twierdziło, że najlepsze co można
zrobić dla swojej cery to… po prostu nie palić papierosów. Tak więc kolejny
punkt dla mnie ;)
SCHEMAT PIELĘGNACYJNY
Rano:
płyn micelarny lub tonik, rzadziej zamiennik,
serum z witaminą C,
filtr z SPF 25.
Wieczorem:
łagodny żel do mycia twarzy,
tonizowanie takie, jak o poranku,
krem mikrozłuszczający w strefie T,
krem nawilżający na resztę twarzy,
przeciwstarzeniowy olejek na szyję i dekolt.
Dodatkowo podstawę mojej pielęgnacji stanowi regularne (dwa
razy w tygodniu) używanie peelingów enzymatycznych oraz maseczek, które łączą
działanie przeciw niedoskonałościom z dbałością o koloryt, nawilżenie i
gładkość cery. Po maseczce stosuję serum z mocniejszymi składnikami
(retinoidami lub peptydami), które chciałabym włączyć do codziennej
pielęgnacji, najlepiej w postaci kremu na noc.
Krem Soraya akurat skończył mi się i nieopatrznie wyrzuciłam pudełko :( Ale w międzyczasie wykańczam próbki, których termin przydatności pomału się kończy ;)
KOSMETYKI
Są dwa kosmetyki, na które jestem w stanie wydać większe
pieniądze: serum z witaminą C oraz krem przeciwsłoneczny. Dlatego od dłuższego
czasu stosuję lekkie serum rozświetlające z witaminą C LIQ CC SERUM LIGHT 15%
VITAMIN C BOOST oraz przez większość roku filtry, które również kosztują mnie
wiele finansowych wyrzeczeń ;) O ile dobre filtry łapię na promocjach -40% np.
w Super Pharm, o tyle serum niezmiennie obciąża mój budżet, ale w mojej opinii
jest tego po prostu warte.
Wiosną na pewno będę polowała na mojego osobistego faworyta,
czyli suchy żel-krem do twarzy Anthelios XL SPF 50+, ale zimą trzymam się
niższej ochrony. Normalnie zakupiłabym ten sam żel-krem w wersji SPF 30, ale
gdy moje finanse na to nie pozwalają wybieram coś z niższej półki: krem
ochronny do twarzy Soraya SPF 25. O moich ulubionych -> kremach z filtrami z ochroną SPF 30 pisałam całkiem niedawno, więc zapraszam – tam mówię o nich
więcej oraz polecam produkty, które cenię z innych powodów.
No i jeśli chodzi o drogie kosmetyki, to tyle. Cała reszta
produktów do codziennego użytku razem wzięta (przy cenach promocyjnych tam,
gdzie to możliwe) kosztuje razem mniej-więcej tyle, co opakowanie serum Liq
wraz z przesyłką. Takie podejście w stu procentach mi odpowiada i dopóki nie
znajdę tańszego serum czy filtru o tej samej jakości, pewnie nieprędko coś się
tu zmieni :)
Żel do twarzy wybieram jako jeden z pięciu, które kosztują
grosze, a fantastycznie się u mnie sprawdzają: o moich -> ulubieńcach do mycia twarzy przeczytacie tutaj. Obecnie na tapecie jest biedronkowy żel micelarny Be Beauty
(chyba moje dwudzieste opakowanie…), ale wspomniane w poście Babydream, Anida
czy Fitomed również wracają do mnie jak bumerang.
Z tonizowaniem sprawa wygląda analogicznie: wybieram jeden z
pięciu dobrych, tanich toników i nic więcej mi do szczęścia nie trzeba.
Aktualnie w użyciu jest płyn micelarny Be Beauty, a jakże! z Biedronki. Nie
ukrywam, są inne, które również bardzo lubię, ale zwykle są co najmniej trzy
razy droższe, co ma dla mnie niebagatelne znaczenie. Tu przeczytacie o moich -> ulubionych tonikach z drogerii, a tutaj o -> najfajniejszych tonikach domowych.
W strefie T używam obecnie kremu do skóry trądzikowej CERA+
SOLUTIONS, którego działanie bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Produkt
ten pewno doczeka się jeszcze własnej recenzji, ale już teraz mogę zapowiedzieć
Wam, że jest to jeden z najfajniejszych -> mikrozłuszczających kremów jakie miałam
(a było ich trochę!). Dodatkowo cena około 10 zł czyni go naprawdę mocno
konkurencyjnym wobec reszty kosmetyków tego typu na rynku.
W kwestii nawilżenia trzymam się ostatnimi czasy -> Skoncentrowanego kremu przywracającego gęstość skóry na dzień i na noc, 60+ z serii Eveline New Hyaluron Drugiej Generacji. Jego recenzja dopiero co była na blogu, więc ciężko mi napisać o nim coś ponad
to ;) To moje drugie opakowanie, oba kupiłam w promocyjnych cenach 9-11 zł i
dla mnie na tej półce cenowej krem ten nie ma żadnej konkurencji. Tym niemniej
poszukuję jego zamiennika, który zawierałby któryś przeciwzmarszczkowy peptyd
i/lub retinol. Jeśli znacie coś godnego polecenia, piszcie :)
Olejek do stosowania na szyję i dekolt wykonałam sama, więc
jeśli jesteście ciekawe przepisu – kliknijcie w link. Wykorzystałam znane z przeciwzmarszczkowego działania olej arganowy, kawę oraz
witaminę C i otrzymałam naprawdę fantastyczny kosmetyk :) Polecam od serca,
naprawdę.
Dodatkowo dwa razy w tygodniu robię sobie mały dodatkowy
zabieg: peeling, maseczkę i przeciwzmarszczkowe serum. W kwestii złuszczania
niezmiennie trzymam się peelingu enzymatycznego Balea, który kosztuje 2,45 euro
i jest po prostu fantastyczny. Serum też mam tylko jedno: aktualnie jest to Przeciwzmarszczkowe
serum wygładzające z retinolem i adenozyną z linii Vis Plantis Reti Vital Care.
Po jego wykończeniu kupię zapewne produkt z innej serii: Vis Plantis Age
Killing Effect Serum na zmarszczki mimiczne i głębokie linie, które zawiera 4% Dipeptide
Diaminobutyroyl Benzylamide Diacetate, czyli po prostu Syn-ake®. Oba produkty
bez promocji kosztują ok. 35 zł, ale biorąc pod uwagę częstotliwość stosowania
i typowe ceny kosmetyków z tego typu składnikami, uważam je za bardzo sensowną
alternatywę.
Natomiast między peelingiem a serum jest zawsze miejsce na
maseczkę i tu, muszę przyznać, zaskoczyło mnie ile ich mam. Z mojego wielkiego
posta ze -> zbiorczą wiedzą o maseczkach wiecie, że nade wszystko uwielbiam
algi Nacomi oraz jednoskładnikowe maseczki z alg oraz glinek, więc są to
produkty raczej trudne do przeterminowania, ale… sam fakt, że nazbierało się mi
ich więcej niż sądziłam, zaskoczył mnie ;) Biorę się więc za denkowanie.
ZABIEGI
Oczywiście, świetnym uzupełnieniem pielęgnacji kosmetykami w
domu są najróżniejszego rodzaju zabiegi kosmetyczne. Przy studenckim budżecie
jest to jednak coś, na co zupełnie mnie nie stać, więc rozpieszczam się sama:
głównie masażami.
Nie stosuję ich rano, bo żaden stosowany przeze mnie wtedy
kosmetyk nie zapewnia mi wystarczającego poślizgu, który chroniłby przed
nadmiernym naciąganiem skóry. Jednak wieczorem stosuję masaż „na wodę” podczas
mycia twarzy żelem oraz część segmentów wykonuję na olejku. Jak to dokładnie wygląda?
Zaczynam od zdrenowania limfy z twarzy. Ponieważ w kolejnych etapach masażu będę wykonywać ruchy z dołu do góry, nie chcę pompować w tym kierunku chłonki ze
zbędnymi produktami przemiany materii: ich miejsce jest w układzie żylnym, z
którym trafią do wątroby i nerek by tam je unieczynnić. Z kolei do tego układu żylnego trafić, limfa z całego ciała musi spłynąć do klatki piersiowej. Tak więc masaż zaczynam
od drenażu (czyli „przepychania” chłonki z miejsc obwodowych w tym właśnie kierunku), potem przechodzę do kolejnych partii, a
następnie drenuję jeszcze raz: by pozbyć się tych resztek chłonki, które mogłam
„wypchnąć” z powrotem przy poprzednich etapach :)
Podsumowując, mój masaż składa się z czterech segmentów:
drenażu,
masażu antygrawitacyjnego,
masażu rozluźniającego mięśnie i
ponownego drenażu.
Tu chciałabym podkreślić, że jestem mocno przekonana, że
każdy fizjoterapeuta widząc tę terminologię albo oglądając podlinkowane niżej
filmiki parsknąłby śmiechem ;) Prawdziwy masaż twarzy jakiego uczą na
fizjoterapii czy kosmetologii to przede wszystkim zabieg, który dobrze wykonany
może być tylko przez osobę trzecią, choćby dlatego że tylko ona ma możliwość
uciskać pod odpowiednim kątem i z dobrze dobraną siłą. Z drugiej strony, nawet
osoby które stać na takie rozpusty ;) nie robią tego zapewne częściej niż raz w
tygodniu. Więc jednocześnie uważam, że taki krótki, ale za to bardzo regularny
masaż ma też swoje efekty, które są nie do przecenienia: jako jedyne mogą
walczyć z migracją twarzy oraz… są całkowicie darmowe. A cała sekwencja nie zajmuje
mi więcej niż pięć minut, więc jedyną PRAWDZIWĄ przeszkodą może być tu po
prostu zmęczenie czy lenistwo. A więc obejrzyjcie te filmiki i masujcie się
razem ze mną :)
Segment 1. i 4.
drenaż limfatyczny metodą kamień-nożyce-papier
Segment 2.
masaż antygrawitacyjny z Shiseido
Segment 3.
rozluźnianie mięśni mimicznych z Azjatyckim Cukrem
ZDROWIE CAŁEGO ORGANIZMU
Nie mogę oczywiście nie wspomnieć tu o tym, że po prostu
dbam o cały swój organizm. Staram się wysypiać i zdrowo jeść, piję dużo wody i zielonej herbaty. Dwa razy w tygodniu
wychodzę na godzinę zumby, więc mam też trochę ruchu, choć na świeżym powietrzu
jedyną moją aktywnością jest piesze chodzenie wszędzie tam, gdzie to możliwe.
Dodatkowo od początku tego roku postanowiłam uzupełnić dietę o to, czego nie
jestem jej w stanie dostarczyć: silne antyoksydanty obecne w produktach,
których nie lubię lub jem za mało. Służy mi do tego suplement Olimp: aktualnie
jeszcze Gold Vita-Min Anti-Ox Super Sport, a po jego skończeniu przerzucę się
na Anti-Ox Power Blend. Oba produkty opierają się na tym samym koktajlu
przeciwutleniaczy, które w wersji Gold Vita-Min występują w tandemie z fajną
mieszanką minerałów i witamin. Jednak analizując moje wyniki z Fitatu (świetnej,
darmowej, dotyczącej żywienia aplikacji!) żadne większe niedobory mi nie grożą,
więc do codziennej suplementacji (dotychczas ograniczającej się tylko do
witaminy D i okresowo czegoś na włosy) chętniej włączę sam Anti-Ox, który wychodzi
przy tym o wiele taniej :) Aha, kupując go zwróćcie uwagę na to co bierzecie:
ja poprosiłam o Anti-Ox, a dostałam Gold Vita-Min Anti-Ox Super Sport i o
pomyłce zorientowałam się dopiero w domu ;) Więc jeśli przykładowo zapuszczacie
włosy albo grożą Wam niedobory, szukajcie takiego pudełka jak na zdjęciu. W
przeciwnym razie lepiej skupić się na zdrowej diecie i wybrać sam Anti-Ox Power Blend ;)
Rany boskie, pisząc ten tekst w edytorze tekstu skończę
zaraz SIÓDMĄ stronę. Jestem chyba nienormalna. No i kto to będzie czytał? :D
Tak swoją drogą, to jest dobre pytanie do moich Czytelniczek: czy przy tekstach
tej długości wolicie dostać ja na raz, czy podzielone na dwie części? W tym przypadku o podjęcie decyzji poprosiłam fanki Kosmeologiki na Facebooku, ale chciałabym wiedzieć co robić też na przyszłość. Tak więc będę
wdzięczna za odpowiedzi, bo ten słowotok to dla mnie niestety stan naturalny…
;)
Ściskam! Ania
PS. A może by tak dać temu postowi lajczka na na fejsie? Napracowałam się i poza listą kosmetyków jest tu naprawdę dużo teorii: fajnie byłoby, gdyby dotarła do większego grona odbiorców :) Kliknij tu: (klik!), a potem daj Lubię to! :)
Po powiększeniu zdjęcia możecie przeanalizować skład obu składowych mojego obecnego suplementu.
Jak wspominałam Wam przy recenzji innego produktu z linii Iwostin Purritin, w wakacje chętnie porzucam kremy własnej roboty na rzecz
wyrobów drogeryjnych. Podróżuję z nimi bez obaw i oszczędzam przy tym czas.
Pomimo koszmarnego dla mnie działania żelu redukującego zmiany potrądzikowe
Purritin Remover, nie zraziłam się do tej marki i tym razem wybrałam po prostu
krem o lżejszym działaniu. Już teraz powiem, że jestem z niego zadowolona bardziej
niż z żelu Iwostin Remover… ale czy to wystarczy?
Niestety, nic zachwycającego. Jest to chyba pierwszy od kilku lat
zastosowany przeze mnie krem, którego pierwsze miejsca w składzie zajmuje tak
zwana (często z dużym nadużyciem!) „czysta chemia”: emolienty, silikony, emulgatory… Za nimi gliceryna,
czyli tani nawilżacz, który moja cera lubi – choć podobno potrafi ona zapychać.
Potem pojawia się matująca pochodna skrobi, aż w końcu zaczynają się kolejne składniki
pielęgnujące:nawilżające,łagodzące, ekstrakty,przeciwutleniacze,kwasy, cynk.
Szkoda tylko, że poza tym mamy tam jeszcze sporo elementów nieciekawych:
alkohol, brzydkie konserwanty…
Osobiście uważam, że to właśnie ze składu kremu wynikają
jego wady. Zacznę od tej drobniejszej: bardzo lekkiej, by nie rzec: suchej,
konsystencji. Producent zaleca stosowanie tego kremu rano, pod makijaż. Z
jednej strony można powiedzieć, że taki lekki krem będzie się do tego nadawał
idealnie… Prawda jest jednak taka, że po błyskawicznym wchłonięciu na twarzy zostaje lepkawy, błyszczący film, kojarzący mi się raczej z tym, co tworzą na
twarzy wszelkie żele. Nie chciałabym na to nakładać typowego podkładu we
fluidzie w obawie o podkreślenie porów i suchych skórek. W przypadku podkładów
mineralnych problem rozwiązuje się sam – po tym kremie w ogóle nie trzymają się
twarzy ;)
Jak być może kojarzycie z moich poprzednich postów, ja swoje
kremy mikrozłuszczające stosuję wyłącznie na noc i to tylko na tak zwaną strefę
T. Nie odczułam więc problemu z makijażem, ale zauważyłam dwie inne kwestie.
Jedna to drobiazg: przy próbie nałożenia kremu Iwostin Purritin na policzki (u mnie: cera normalna) momentalnie czułam ściągnięcie, a przy kolejnych
próbach aż do wysuszenia i podrażnienia. Próby te podjęłam tylko dla Was i szybko
je przerwałam ;)
Jednak najgorszą wadą kremu jest jego słabe działanie. Nie
powiem, że nie działa w ogóle, bo tak nie jest. Ale działa dosyć słabo. Brodę i nos
trzymał w ryzach w stopniu zadowalającym, jednak na czole przez
większość czasu coś tam się jednak działo: jest to rzecz, z którą nie mam
absolutnie żadnego problemu używając mojego ideału, czyli kremu Effaclar Duo[+] od La Roche Posay.Aktywny krem eliminujący niedoskonałości Iwostin
Purritin nie jest produktem tragicznym, ale dla mnie – raczej niezbyt godnym
polecenia. Może sprawdzić się u kogoś z cerą normalną w stronę tłustej, niezbyt
skłonnej do trądziku, albo jeśli pożądany jest właśnie taki suchy, ściągający
wręcz efekt.
Produkt ten w cenie regularnej kosztuje około 30 zł, a mnie
do zakupu skusiła promocyjna cena wynosząca niecałą dyszkę. Uważam, że za tyle
można było go wypróbować, ale już w przypadku ceny regularnej lepiej jest po
prostu zapolować na regularną promocję na Effaclar w sieci Super-Pharm.
Obecnie najchętniej wróciłabym do kręcenia własnych
kosmetyków, ale po wygranej w konkursie wciąż czeka na mnie jeszcze jeden
mikrozłuszczający krem do przetestowania. Ciekawa jestem czy ten sprawdzi się
nieco lepiej…
Kwasy w pielęgnacji cery to jeden z moich
ulubionych tematów.
Ta niezwykła grupa substancji czynnych może dokonać na naszej twarzy
niesamowitych rzeczy, co starałam się już na łamach tego bloga kilka razy
udowodnić.
Szczególnej uwadze polecam Wam dwa z moich
ulubionych wpisów w tej tematyce:
Dziś pogadamy o kwasach zupełnie innego
rodzaju. Nie należą one do żadnej z wyżej wymienionych grup i właściwie można
powiedzieć, że kwasami są tylko ogólnie – z racji nazwy i przynależności do
grup związków powodujących kwaśne pH roztworu, a niekoniecznie z powodu właściwości złuszczających.
Przedstawiam Wam bohaterów dzisiejszego wpisu:
kwas ferulowy, kojowy, fitowy (fitynowy), azelainowy i hialuronowy.
Dla kogo? Dla osób walczących ze starzeniem
(szczególnie za pomocą filtrów i witaminy C), filtromaniaczek.
Rozpuszczalność: w alkoholach, glikolach.
Warto wiedzieć: kwas ferulowy ma właściwości
stabilizujące witaminę C i E. Zwłaszcza w przypadku tej pierwszej jest to cecha
bardzo cenna, bo witamina ta w niektórych postaciach jest bardzo niestabilna, a
sam składnik pełni ogromnie ważną rolę w pielęgnacji przeciwstarzeniowej. Kwas
ferulowy działa ponadto przeciwrodnikowo, więc tym lepiej spowalnia procesy
starzenia. O roli promieniowania UV i wolnych rodników w starzeniu się cery
pisałam w tekście o widocznych oznakach starzenia się skóry.
KWAS KOJOWY
Dla kogo? Dla walczących z przebarwieniami,
szczególnie związanymi z trądzikiem.
Rozpuszczalność: w wodzie i etanolu.
Warto wiedzieć: Podstawowym i najważniejszym
obszarem działania tego kwasu są przebarwienia. Hamuje on enzym biorący udział
w wytwarzaniu melaniny – barwnika naszej skóry, którego nagromadzenie się w
skórze daje efekt nierównego kolorytu, przebarwień itp. Ale to nie wszystko!
Kwas kojowy działa także antyoksydacyjnie oraz antybakteryjnie.
KWAS FITYNOWY (FITOWY)
Dla kogo? Dla posiadaczek cery naczynkowej, z
przebarwieniami, w pielęgnacji anti-aging.
Rozpuszczalność: w wodzie.
Warto wiedzieć: ma właściwości obkurczające naczynka,
a także rozjaśniające i antyoksydacyjne.
KWAS AZELAINOWY
Dla kogo? Dla walczących z przebarwieniami,
zaskórnikami i rozszerzonymi porami, trądzikiem.
Rozpuszczalność: w PEG-400, w wodzie słabo.
Warto wiedzieć: w podobny sposób jak kwas
kojowy działa na przebarwienia, a dodatkowo przeciwbakteryjnie,
przeciwzapalnie, przeciwzaskórnikowo. Jeśli wydaje się Wam, że jest to idealny
zestaw dla cery trądzikowej, to się nie mylicie :)
KWAS HIALURONOWY
Dla kogo? Dla każdego! Jako cudowny nawilżacz
kwas hialuronowy wskazany jest właściwie w każdym programie pielęgnacyjnym.
Rozpuszczalność: w wodzie.
Warto wiedzieć: o samym kwasie można
napisać bardzo wiele: o różnych rozmiarach jego cząsteczek, zastosowaniu,
pochodzeniu… Skupmy się jednak na właściwościach, które zacytuję za artykułem dr Ewy Szpringer:
Kwas hialuronowy obecny w skórze spełnia ważną rolę:
Jego najważniejszą funkcją jest wiązanie wody - cząsteczka
kwasu hialuronowego może związać 1000 razy więcej wody niż sama waży. Dzięki
temu, kwas hialuronowy utrzymuje prawidłowe uwodnienie i nawilżenie tkanek;
Jest odpowiedzialny za wypełnienie przestrzeni
międzykomórkowej, w której znajdują się włókna elastynowe i kolagenowe oraz
komórki skóry;
Zapewnia prawidłową aktywność komórek należących do układu
immunologicznego skóry (SIS);
Wspomaga regenerację i proliferację uszkodzonych komórek
skóry oraz proces gojenia się ran;
Stanowi barierę ochronną, bowiem zapobiega przenikaniu
bakterii;
Eliminuje wolne rodniki, posiada zdolność wychwytywania
reaktywnych form tlenu oraz przerywa kaskadę reakcji wolnorodnikowych.
Kwas hialuronowy można kupić solo jako półprodukt do
wzbogacania ulubionych produktów lub poszukać przy wyborze kosmetyków drogerii.
Byle tylko w tej naszej pielęgnacji się znalazł! :)
Jak widać, temat kwasów na peelingach chemicznych się nie kończy: istnieje dla nich mnóstwo zastosowań i właściwie nie ma cery, która nie podziękowałaby nam za ich obecność w schemacie pielęgnacyjnym. Wszystko należy oczywiście robić z głową, a na zapoznanie się z wyżej przedstawionymi kandydatami warto wybrać dobrej jakości kosmetyki zawierające je w niedużych stężeniach i dopiero potem ewentualnie sięgać po własne receptury.
Znacie przedstawione wyżej kwasy? Lubicie je, potwierdzacie ich działanie?
Jeśli macie pytania niedotyczące tematyki dzisiejszego posta to też piszcie śmiało ;)
To kolejna już moja aktualizacja. Podstawy → pielęgnacji cery mieszanej pojawiły się na blogu już wcześniej, a po nich ukazał się także wpis poświęcony strategii → przeciwstarzeniowej. Skoro potrzebną wiedzę macie już na wyciągnięcie ręki, to dziś dla odmiany będzie wreszcie krócej. By dowiedzieć się i w pełni zrozumieć czemu sięgam po takie, a nie inne produkty zapraszam do podlinkowanych wpisów :)
Jako posiadaczka cery mieszanej jestem wielką fanką {mikrozłuszczania} w strefie T, czyli pielęgnowania w specjalny sposób tych partii skóry,
które są najbardziej podatne na zapychanie i inne problemy. Choć zwykle
staram się kosmetyki robić sama, to w bardziej pracowitych okresach
życia wspomagam się często sklepowymi produktami. Są one też świetną
opcją na kończące się pomału wakacje, bo nie ma problemu z ich psuciem
się czy zdobywaniem próbek/miniaturek. Jeśli chodzi o delikatnie
złuszczające kremy to testowałam już fantastyczny {Effaclar Duo[+]} oraz całkiem fajny {TriAcnéal}
od Avene. Podczas letniej sesji egzaminacyjnej sięgnęłam po kolejny
krem tego typu: tym razem był to redukujący zmiany potrądzikowe żel
firmy Iwostin.
Jestem świadoma tego, że tematyka kwasów wraca na tym blogu jak bumerang i właśnie solennie postanawiam sobie, że po dzisiejszym wpisie dam Wam trochę od niej odpocząć ;) Nic jednak nie poradzę na to, że jestem wielką fanką tej grupy substancji czynnych, bo odpowiednio dobrane i zastosowane na praktycznie KAŻDEJ cerze kwasy mogą zdziałać cuda. Jednak z racji tego, że stosowanie ich wymaga pewnej wiedzy i dyscypliny wiele z nas rezygnuje z próby zastosowania ich – a szkoda, bo ta odrobina wysiłku włożona w zdobycie odpowiednich umiejętności naprawdę procentuje!
Zanim jednak przystąpimy do rozważań nad stosowaniem kwasów w kosmetyce, każdemu radzę zawsze zastanowić się co właściwie dla swojej cery chciałybyśmy osiągnąć. Należy określić konkretne cechy, które w przeciwieństwie do „lepszej/ładniejszej skóry” wskażą nam drogę którą musimy podążać. Czy nasza cera jest sucha, tłusta, mieszana, naczynkowa? Czy chcemy ją ochronić przed starzeniem, łojotokiem, trądzikiem, bliznami? To są zupełnie różne potrzeby i zanim rzucimy się na pierwszy kwas z brzegu zastanówmy się czego właściwie będziemy od niego oczekiwać.
Po tym rozbudowanym wstępie muszę oczywiście przypomnieć mój → wpis z tabelką kwasów zebranych pod kątem ich właściwości. Jeśli odrobiłyśmy pracę domową z akapitu wyżej to wybranie najlepszego dla nas kwasu (lub przynajmniej interesującej nas grupy) nie powinno nastręczać nam zbyt wiele trudności. Jeśli jednak się pojawiły, napisz do mnie maila – coś zaradzimy :)
Kiedy zdecydujemy się już na kwas, warto zastanowić się co tak naprawdę zamierzamy z nim uczynić. Opcje są tak naprawdę trzy:
1. Tonik z kwasem do codziennego stosowania
2. Krem z kwasem do rutynowego stosowania
3. Peeling chemiczny, czyli zabiegi złuszczania kwasami wykonywane z różną częstotliwością
Opcja pierwsza jest zarazem najprostsza. Nadają się do niej głównie te delikatniejsze kwasy, bo to im możemy pozwolić by „siedziały” dłuższy czas na skórze bez zmywania (jak działoby się to w przypadku peelingu). Warto zwrócić uwagę na kwasy PHA (o toniku z ich zawartością pisałam całkiem niedawno → tutaj) oraz kwas migdałowy. Tonik taki stosujemy raz dziennie wieczorem, niekoniecznie codziennie, w większości przypadków obędziemy się bez filtra przeciwsłonecznego.
Opcja druga – krem z kwasem – jest sposobem, z którym najdłużej miałam styczność. Po wyposażeniu się w odpowiedni kosmetyk stosujemy go w zaplanowanym odpowiednio schemacie: najczęściej wieczorem i raczej nie codziennie (a na przykład co drugi, co trzeci dzień). Krem taki możemy zrobić same (polecam tu zwłaszcza gotowe receptury ze sklepów z półproduktami) albo kupić dermokosmetyk w aptece czy Super Pharmie. Koniecznie zwróćmy wtedy uwagę nad zalecenia producenta dotyczące stosowania filtrów, bo krem kremowi nierówny, a przecież nie chcemy zrobić sobie krzywdy! O mikrozłuszczających kremach pisałam nie raz: zerknijcie w zakładkę → Mikrozłuszczanie :)
W przypadku wybrania któregoś z powyższych dwóch wariantów (tonik, krem) należy liczyć się z okazjonalnymi suchymi skórkami, które nie sprawią nam żadnego kłopotu jeśli będziemy pamiętać o regularnym peelingu mechanicznym.
Tymczasem opcja trzecia jest wyjściem dla osób potrzebujących najsilniejszego oczyszczenia. Peelingi chemiczne polegają na nałożeniu na cerę mocno stężonych kwasów dosłownie na parę minut, a następnie zneutralizowaniu ich i zmyciu. Po kilku/kilkunastu dniach od zabiegu skóra twarzy zaczyna łuszczyć się, a po zgubieniu całej martwej powłoki światu ukazuje się gładka, śliczna i... bezbronna cera, którą należy chronić kremem z wysokim (SPF 50+) filtrem. Następnie na kilka tygodni mamy spokój, po którym wskazane byłoby powtarzać zabiegi w celu utrzymania cery w ryzach na stałe. Peelingi chemiczne stosujemy sezonowo, to jest w okresie jesienno-zimowym.
W zabiegach tych zastosowanie znajdują praktycznie wszystkie możliwe kwasy i zaczynając od dość wysokich stężeń idziemy w kierunku jeszcze wyższych, w miarę przyzwyczajania się cery. Uprawnienia do wykonywania takich zabiegów mają kosmetolodzy (wyłącznie peelingi powierzchowne) i kosmetyczki (jeszcze mniejszy zakres usług, nie mogą bowiem używać najwyższych stężeń kwasów ani wszystkich ich rodzajów) oraz lekarze (wszystkie peelingi, także te średnie i głębokie - wszystkie ważne informacje o rodzajach peelingów chemicznych znajdziecie → tutaj), ale oczywiście co same nałożymy na własną twarz to już nasza sprawa i niejedna dziewczyna „kwasi się” sama w domu. W takiej sytuacji idealnie byłoby wybrać się na co najmniej jeden zabieg do osoby w tym przeszkolonej, a dopiero potem zająć się tym samodzielnie... Wówczas najlepiej byłoby posłużyć się genialnym → instruktażem Italiany.
Z całą pewnością nie da się jednoznacznie orzec która forma złuszczania kwasami jest lepsza od innych. Wartościowej rady mogłaby udzielić nam na przykład dobra kosmetyczka, ale co jeśli na razie się do niej nie wybieramy lub nie mamy sprawdzonej? Wtedy moim zdaniem najlepiej będzie zacząć od toniku lub kremu, które jednocześnie stanowią formę przygotowania cery do kwasów – kroku, który przed złuszczaniem chemicznym jest bardzo ważny! Rzeczą, na którą chcę Was tu bardzo uczulić jest następujący fakt: każda z nas ma inną cerę i to, co nie podrażniło Twojej koleżanki albo blogerki jak najbardziej może Ci zaszkodzić, zwłaszcza jeśli złamiesz zasady ostrożności albo zdrowego rozsądku! Kwasy to nie zabawka, a wszystkie te zakazy i nakazy naprawdę nie wzięły się znikąd. Dlatego kwasimy się grzecznie i bezpiecznie :)
Na sam koniec – zbiorcza tabelka, w której starałam się zawrzeć absolutną esencję niniejszego posta. Mam nadzieję, że będzie Wam przydatna i oczywiście proszę o Wasze uwagi, poprawki i inne :)