Pamiętacie post o moim „lushowym” kremie? Wyszedł mi on minimalnie za ciężki jak na obecną porę roku. Gdybym z kolei nie przeczytała komentarzy pod stroną jednego z jego składników i dała przepisową ilość fazy wodnej, miałabym krem o za rzadkiej na mój gust konsystencji. I z jednym, i z drugim problemem można poradzić sobie w podobny sposób (także gdyby chodziło o produkty kupne, a nie robione). Przedstawiam Wam bohaterkę dzisiejszego wpisu: zieloną glinkę kosmetyczną!
Moją glinkę kupiłam w aptece (doz.pl), a oto skopiowany stamtąd opis producenta:
Glinka zielona francuskiej firmy Argiletz pochodzi ze skał krzemionkowo-aluminiowych i jest produktem w 100% naturalnym. Posiada około 20 różnych soli mineralnych istotnych dla organizmu, takich jak: krzem, magnez, wapń, potas, fosfor, sód i inne.
Na ZSK możemy dowiedzieć się jeszcze, że:
- Glinka zielona znajduje zastosowanie przede wszystkim w pielęgnacji cery tłustej i trądzikowej. Posiada silne własności odłuszczające, matujące, oczyszczające i lekko złuszczające skórę. Działa przeciwzapalne, przyśpiesza gojenie skóry, remineralizuje ją i oczyszcza z toksyn.
- W kosmetykach powoduje efekt matowienia, absorbuje nadmierną produkcję łoju oraz wzbogaca krem w mikroelementy i sole mineralne.
- Stosujemy ją kierując się dwiema rzeczami: stężenie do 2% w kremach, mleczkach, tonikach; glinka nie rozpuszcza się w wodzie - dodajemy ją do fazy wodnej, w której się zawiesza, a w przypadku toniku należy wstrząsnąć butelkę przed każdorazowym użyciem.
Myślę, że od razu widać jak idealnie produkt ten nadaje się do lekkiego wzbogacenia kremu o nie do końca pożądanych właściwościach. Stosując ją warto wziąć pod uwagę dwa sposoby.
Sposób pierwszy: zawieszamy glinkę w odrobinie wody i taką mieszaninę wprowadzamy do kremu [ten sposób polecam w postępowaniu z kremami o odpowiedniej konsystencji, ale zbyt tłustymi]
Sposób drugi: glinkę wprowadzamy do naszej emulsji bezpośrednio, modląc się by dała się w niej rozprowadzić ;) [i ta opcja powinna być optymalna dla zwykłego zagęszczania kremu]
Tak czy siak, warto glinkę w domu posiadać. Zwłaszcza, że stosowana w duecie z wodą lub w bigbandzie z paroma kroplami półproduktów stanowi świetną maseczkę :)
Ja do swojego kremu sypnęłam glinki „od serca” i zmienił on barwę tylko w słoiczku. Na twarzy nie zaobserwowałam żadnej zielonej poświaty, ale dla tych z Was które by się tego obawiały polecałabym użycie glinki rhassoul (która ma kolor beżowy) lub białej.
Pomyślałam też o tym, by w ten sam sposób wykorzystać algi i bingo! W opisie zastosowań Laminaria digitata widnieje, że stosujemy ją w kremach do 2,5 %! Choć przyznam, że mnie ta opcja raczej nie nęci – maseczka z tych konkretnych alg ma koszmarną konsystencję i obawiałabym się podobnych efektów w kremie. Czuję jednak, że prędzej czy później ulegnę i wtedy nie ma zmiłuj – dowiecie się o wszystkim nawet jeśli efekty będą cokolwiek... kompromitujące ;)
Ja nie lubię mieszać produktów. Zawsze coś nie tak zrobię :D
OdpowiedzUsuńMi też się to zdarza :P Dlatego zupełnie nowe, "autorskie" eksperymenty przeprowadzam na malutkich porcjach kosmetyku, co zresztą widać na zdjęciach :D W razie czego nie płaczę wyrzucając efekty do kosza ;)
Usuńteż kiedyś stosowałam glinki z apteki... jednak zapomniałam nazwy :D całkiem różniły sie od tych maseczek ze sklepu :p
OdpowiedzUsuńzapraszam do siebie :)
tez nie mieszam produktów. ogólnie lubię glinki :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie obok alg są to moje ulubione maseczki! :)
Usuń