Czas na ostatni post na temat wiosennej serii nowości od Essence. O fajnych → lakierach do paznokci oraz świetnych kosmetykach → do ust pisałam już we wcześniejszych postach, a na sam koniec zostawiłam najmniej przyjemną część: cienie do powiek i nowy tusz do rzęs.
Po lewej 01 vanilla sugar, po prawej 02 cake pop. |
Zacznijmy od cieni, bo może z tej
serii da się jeszcze coś wykrzesać. W mojej przesyłce znalazły
się dwa najjaśniejsze: 01 vanilla sugar oraz 02 cake pop. Oba
kosmetyki mają podobną, kredową konsystencję i matowe
wykończenie. 01 vanilla sugar to złamana biel, a 02 cake pop
określiłabym jako chłodny pastelowy róż. Są to kolory
uniwersalne i bardzo ładne, jak zresztą w ogóle gama odcieni całej
serii.
Tu oczywiście na bazie - bez niej ślad był za słabo widoczny, by uchwycił go aparat fotograficzny... |
Niestety, za ładnym zamysłem nie
idzie dobra jakość – pigmentacja tych cieni jest bliska zeru :(
Wiem, wiem, jasne cienie często taką mają, a te dodatkowo są z
niziutkiej półki cenowej, ale come on! Coś powinno po nich na oku
zostać :) Niestety, nawet na bazie dały jedynie efekt rozjaśnienia
powieki, po czym stosunkowo szybko zniknęły z jej powierzchni. Poza tym są tępe, kiepsko się z nimi pracuje, dość mocno pylą i nie grzeszą trwałością.
Po lewej efekt pół godziny po nałożeniu, po prawej - po około dwóch godzinach... |
Cała seria ma sześć odcieni, w tym
jeszcze jeden bardzo jasny brąz, a poza nim trzy ciemniejsze
odcienie. Z tego co udało mi się sprawdzić na testerach – te ciemniejsze warianty są znacznie bardziej obiecujące, więc może warto dać im
szansę. Ja jednak powiem pass :)
Drugim prezentowanym tutaj kosmetykiem do oczu jest
wprowadzony do oferty Essence tusz o nazwie Lash Princess false lash
effect mascara. Jego starsza siostra w opakowaniu z pomarańczowymi
zdobieniami i szczoteczką w kształcie kobry zebrała w blogosferze
bardzo pozytywne opinie i w przyszłości muszę się jej przyjrzeć,
zwłaszcza, że bardzo lubię tusze Essence :) Niestety, miętowa
„księżniczka” jako pierwsza przerwała tę dobrą passę i
kompletnie się u mnie nie sprawdziła.
Pierwsze wrażenie było niezłe:
solidne opakowanie z, co prawda, totalnie kiczowatą nakrętką (to
gorsetowe sznurowanie! Ugh!) - ale bardzo przy tym poręczną. Te
miętowe zdobienia są wypukłe i w dotyku przypominają
antypoślizgową gumę, co jest bardzo trafionym pomysłem. Opakowanie
doskonale leży w dłoni i nie turla się po stole, gdy je na nim
położymy – dla mnie to dosyć ważne, bo podczas tuszowania rzęs
wielokrotnie je rozczesuję i czasem przydają się do tego obie ręce
;)
Główka szczoteczki ma kształt
stożka. Jego włókna krzyżują się między sobą, co funduje
rzęsom bardzo ładne rozczesanie. W ogóle rzęsy po wytuszowaniu
wyglądają zniewalająco! Są diablo czarne, bardzo pogrubione i
nieposklejane, wydłużone raczej w granicach rozsądku ;) Ale
całokształt był naprawdę teatralny – właśnie tego
spodziewałabym się po maskarze obiecującej efekt sztucznych rzęs
(bo dosłownie takiego efektu nie spodziewa się chyba nikt, prawda?
;) ).
Niestety, trwałość tuszu to u mnie
miazga. Nie było dnia, żeby maskara nie osypała mi się pod oczami,
oczywiście nawet gdy nie tuszowałam dolnych rzęs. Próbowałam
naprawdę wszystkiego i dałam tej maskarze w mojej opinii bardzo
przyzwoity okres próbny o długości dwóch miesięcy. Niestety,
czas nie podziałał na korzyść kosmetyku (na niekorzyść zresztą
też nie) i w najbliższym czasie wyląduje on po prostu w koszu.
Wielka, wielka szkoda, bo taki fajny tusz :(
Przypomina mi się teraz, że mój
ulubiony tusz z Essence, czyli Multi Action mascara miała kiedyś
też siostrę obiecującą efekt sztucznych rzęs (zielono-żółte
opakowanie) i ona też była tragiczna... Może to tu jest pies
pogrzebany...? Będę musiała kupić tę oryginalną wersję Lash
Princess i po prostu to sprawdzić :)
Miałyście któryś z tych kosmetyków? Jak się u Was sprawdziły? A może macie doświadczenia z pierwszą wersją prezentowanego dziś tuszu? Jestem ciekawa Waszych opinii :)
Kosmeonautko droga, ja trochę na inny temat, ale właśnie wróciłam do Twojego posta o wierzbownicy. Miałam go cały czas w pamięci i teraz mam ochotę na to ziółko. W związku z tym chciałam spytać, czy dociągnęłaś kurację do 3 miesięcy? I czy efekty jeszcze się utrzymują?
OdpowiedzUsuńZastanawiam się w ogóle, czy znajdę gdzieś to ziele w terenie. Będę się rozglądać całe wakacje, bo kwitnie ponoć do sierpnia. Na razie przy najbliższej okazji kupię tą herbatkę Dary Natury :) i zaczynam :)
Dobiłam do pełnych trzech miesięcy i myślałam nawet o przedłużeniu kuracji, ale zaczęłam trochę nabierać wody i odpuściłam równo z początkiem maja. Zmniejszenia przetłuszczania strefy T się nie doczekałam, ale z włosami było naprawdę baaardzo dobrze i powiedziałabym, że efekt maleje dopiero teraz - czyli że utrzyma około półtora miesiąca po odstawieniu ziółek. Moim zdaniem to dużo i zostałam dozgonną fanką wierzbownicy <3 Została moim must-havem na "sezon czapkowy", w październiku na pewno do niej wrócę :)
UsuńSzkoda, że na cerę nie pomogło. Jednak i tak z chęcią zastosuję, bo już samo przetłuszczanie włosów mnie do szału doprowadza. A i poczytałam trochę o tej wierzbownicy u Różańskiego i widzę, że jeszcze wiele innych dobrych właściwości ma:) zatem rozpoczynam kurację :) dzięki! :)
UsuńSzkoda, że to takie rozczarowanie, naprawę miałam nadzieję, że powiesz, że te cienie działają :( Vanilla sugar mnie zainteresował. No i ta masakra zamiast maskary... Szkoda.
OdpowiedzUsuń